Autor: Krzysztof Pięciak
Po 1989 r. w Polsce odnowiono lub odbudowano już
większość cmentarzy z I wojny światowej.
Ale jest miejsce, gdzie żołnierskie groby proszą o ratunek.
Masyw Chryszczatej w Bieszczadach to miejsce chętnie odwiedzane przez turystów: idąc z Komańczy, zwykle trzymają się oni czerwonego szlaku. Mało kto zbacza, idzie „na dziko” przez las. A kto się na to decyduje, prędzej czy później natknie się na nienaturalne rowy. Meandrują między starymi drzewami, zwykle wzdłuż grzbietów: to resztki okopów sprzed stu lat.
Podobne ślady I wojny można spotkać na stokach Beskidów. Ale co różni tamte regiony od Bieszczadów: wędrując po Pogórzu Karpackim, Beskidzie Niskim lub tamtejszych miasteczkach – jak Limanowa czy Ciężkowice – co chwila trafiamy na żołnierskie cmentarze, zbudowane jeszcze przed 1918 r. W PRL były zaniedbane, zagrożone zagładą. Po 1989 r. zaczął się proces ich od-nawiania, czasem rekonstruowania, niemal od zera. Dziś większość nekropolii odtworzono z pieniędzy publicznych i zebranych oddolnie. Trwa odbudowa kolejnych. Nawet w miejscach tak trudno dostępnych jak szczyty Beskidka i Rotundy w Beskidzie Niskim.
Przywracając ich kształt, przywraca się je pamięci. Jak w Regetowie Górnym, gdzie na cmentarzu nr 49 spoczywają żołnierze obu armii, polegli w marcu-kwietniu 1915 r. We wrześniu 2014 r. odbudowany cmentarz zostanie na nowo poświęcony. Spodziewani są także goście z zagranicy – w Regetowie leżą bowiem głównie Tyrolczycy (niemiecko- i włoskojęzyczni) i Słoweńcy. A obok nich żołnie-rze carscy, zapewne nie tylko Rosjanie.
Znaki na drzewach
W Bieszczadach jest inaczej. Choć sto lat temu zginęło tu prawdopodobnie więcej ludzi niż na terenie tzw. Galicji Zachodniej, cmenta-rzy tutaj prawie nie ma. Są za to tabliczki na drzewach: wykonane amatorsko, przybite życzliwą ręką pasjonata historii, informują: „Tu spoczywają NN żołnierze armii austro-węgierskiej i carskiej”. I daty: „1914-15”. Dlaczego polegli sto lat temu w Bieszczadach nie mają cmentarzy? I czemu inaczej wygląda to po słowackiej stronie granicznego pasma gór? Ale – po kolei.
W Bieszczady I wojna dotarła jesienią 1914 r., gdy armia austro-węgierska musiała oddać Galicję. Na zachodzie tzw. „rosyjski walec pa-rowy” dotarł w listopadzie do linii Kraków–Limanowa, a od południowej strony stanął mniej więcej na grzbiecie Karpat, oddzielających Galicję od Górnych Węgier (dzisiejszej Słowacji). Za frontem został ośrodek oporu: Twierdza Przemyśl – „Brama Węgier”, jak pisały gazety w Budapeszcie. Ale 130 tys. żołnierzy c.k. armii, zamkniętych w przemyskiej twierdzy, nie mogło bronić się w nieskończoność – żywność i amunicja kiedyś musiały się skończyć.
I tu wracamy w Bieszczady. Zdawać by się mogło, że atakowanie zimą w takim terenie to pomysł chybiony. Można sobie wyobrazić, jakim wysiłkiem musiało to być dla ówczesnych żołnierzy: obciążonych oporządzeniem i pozbawionych odzieży, która dziś pozwala na bezpieczne wędrówki przy minus 20 stopniach. A jednak to Bieszczady stały się areną dramatycznych walk.
W zimowych burzach
Właśnie zimą 1914-1915 r. dowództwo armii carskiej (tzw. Stawka) uznało, że po tym, jak „walec parowy” został zatrzymany pod Lima-nową i Łapanowem, warto zaryzykować zimową ofensywę, by opanować przełęcze Łupkowską i Użocką. Obie ważne, bo z liniami kolejowymi – wtedy głównym środkiem transportu ludzi i zaopatrzenia. Zajęcie ich pozwoliłoby armii carskiej uderzyć na obecną Słowację i Nizinę Węgierską, gdzie mogłaby wykorzystać przewagę liczebną. Ale ambicje Stawki zderzyły się z planami Armeeoberkommando: naczelne dowództwo c.k. armii chciało przejąć inicjatywę i odblokować Przemyśl, a w perspektywie – odbić Galicję.
Warunki w Bieszczadach były ciężkie dla obu stron. Zima 1914/15 była wyjątkowo mroźna. Brakowało dobrych dróg, transporty grzęzły, często nie można było ewakuować rannych. Na pierwszej linii, gdzie nie wolno było rozpalać ognisk, wielu żołnierzy zamarzało. W lutym 1915 r. Stawka zdecydowała się uderzyć na przełęcz Łupkowską, ale przeciwnik utrzymał ją; straty były wielkie. W marcu zaatakowała c.k. armia, ale ofensywa przez góry, w kierunku Baligrodu, mająca uratować broniący się ostatkiem sił Przemyśl, utknęła na silnych pozycjach rosyjskich i w zamieciach śnieżnych. Podobno burze śnieżne unicestwiły całe oddziały.
Pod koniec marca Przemyśl skapitulował, ale walki w Bieszczadach trwały, a nawet nasiliły się, tym razem na połoninach i w rejonie przełęczy Użockiej. Armia carska znów usiłowała wedrzeć się na Węgry i znów została zatrzymana. Walki w górach ciągnęły się, choć z mniejszym natężeniem, aż do chwili, gdy majowa ofensywa wojsk austro-węgierskich i niemieckich przełamała front pod Gorlicami i zmusiła armię carską do wycofania się z Galicji. Wywalczone pozycje w Bieszczadach carscy żołnierze oddali bez walki. Tu wojna dobiegła końca.
Zasypani w okopach
Stanisław Sosabowski – później generał i podczas II wojny światowej dowódca Brygady Spadochronowej na froncie zachodnim – miał wtedy 22 lata. Podoficer rezerwy c.k. armii, zmobilizowany do 58. Pułku Piechoty w rodzinnym Stanisławowie, walczył w Galicji i potem zimą w Karpatach. We wspomnieniach pisze, że wiosną 1915 r. z pierwotnego składu jego 250-osobowej kompanii – tego, który ruszył na wojnę – zostało czterech ludzi, w tym on. Bywało, że w niektórych pułkach straty roczne (chorych, rannych, zabitych) sięgały trzystu procent stanu wyjściowego.
Nikt nie wie, ilu żołnierzy zginęło w Bieszczadach. Sto lat temu kanceliści obu armii kiepsko radzili sobie z ogarnięciem takich strat, potem historycy podawali i podają różne liczby. Zapewne – kilkadziesiąt tysięcy.
Wkrótce po odbiciu Galicji administracje armii austro-węgierskiej i niemieckiej zaczęły porządkować miejsca pochówku. Zaczęto od zachodniej Galicji: jeszcze przed końcem wojny na obszarze od Krakowa do linii Wisłoki zbudowano ok. 400 cmentarzy (wiele to perły architektury, dziś zrekonstruowane). Na więcej brakło czasu i sił – i także w Bieszczadach nie prowadzono podobnej akcji. Polegli zostali tam na prowizorycznych cmentarzykach, budowanych podczas walk. Po 1918 r., a tym bardziej po 1945 r. coraz bardziej zaniedbanych.
Jednak intensywność i specyfika bieszczadzkich bitew sprawiła, że wielu żołnierzy pozostało tam, gdzie zginęli. Np. na górze Manyłowej nad Baligrodem, na której szczycie w lutym 1915 r. austro-węgierscy saperzy wysadzili carskie okopy. Według jednej z relacji, w okolicy leja po eksplozji pochowano później kilkaset ciał. Podobnie jak na froncie zachodnim, żołnierze ginęli też zasypani w okopach. O ile jednak we Francji po 1918 r. podjęto wysiłek porządkowania takich pobojowisk – szczątki, także znajdowane po latach, gromadząc np. w ossuarium – o tyle w Bieszczadach nie miał kto tego robić.
Krypta w Osadnem
Choć nie wszędzie tak było. Czasem poległych chowała miejscowa ludność – jak na Słowacji, w miejscowości Osadne (wtedy wieś nazywała się Telepowce), 15 km na południe od Łupkowa. Pod koniec lat 20. XX w. powstało tu szczególne miejsce pamięci: krypta-ossuarium, jak pod Verdun. Z inicjatywy lokalnej ludności prawosławnej, wspartej przez prezydenta Czechosłowacji Tomáša Masaryka i organizację Jednota, zajmującą się pochówkami prawosławnych żołnierzy. W 1929 r. nad kryptą zaczęto budowę cerkwi, którą po-święcono w następnym roku.
Do krypty pod cerkwią trafiały zaś szczątki, zwykle kości, znoszone przez okoliczną ludność z pól i lasów, oraz w wyniku ekshumacji okolicznych grobów i cmentarzy, gdzie chowano żołnierzy armii carskiej. Rzecz jasna nie tylko prawosławnych – była to armia wielonarodowa i wielowyznaniowa. Ale już wtedy przyjęło się, błędnie, traktować poległych żołnierzy armii rosyjskiej jako en bloc prawosławnych – stąd podwójne krzyże na ich mogiłach. Jeszcze w latach 1933-34 do ossuarium w Osadnem przeniesiono więc szczątki ponad tysiąca żołnierzy carskich, zaś w pobliskich zbiorowych mogiłach złożono szczątki 1500 żołnierzy c.k. armii. Dziś w Osadnem spoczywa łącznie 2,5 tys. poległych (tylko kilkudziesięciu znanych z nazwiska).
Za komunizmu i przez pierwsze lata wolnej Słowacji stan krypty się pogarszał, jeszcze 15 lat temu groziło jej zawalenie. Jednak dzięki opiekującemu się nią duchownemu udało się dokonać renowacji (sfinansowała ją ambasada Rosji i austriacki Czarny Krzyż). W 2005 r. miejsce powtórnie poświęcono; dziś jest udostępniane turystom. W ostatnich latach kilkakrotnie odwiedzały je rodziny poległych sto lat temu. Tych, którzy są lub mogliby być tu pochowani.
Krzyżyk z patyków
W polskich Bieszczadach jest inaczej: wolno sądzić, że tu – na dawnych cmentarzach polowych (które dziś mogliby znaleźć tylko specjaliści lub/i pasjonaci historii), a także w wielu miejscach nieoznaczonych – spoczywają szczątki tysięcy ludzi.
Kiedyś nie zajęła się nimi II Rzeczpospolita. Już mapa Wojskowego Instytutu Geograficznego z 1937 r. pokazywała tylko kilka cmentarzy wojennych w rejonie Chryszczatej. A gdy po 1945-47 r. ludność ukraińską wysiedlono stąd siłą, zanikać zaczęły nie tylko cmentarzyki i leśne zbiorowe mogiły, ale też pamięć o nich – nawet to, jak znaleźć do nich drogę.
O niektórych można przeczytać w przewodnikach czy na stronach internetowych, że „jeszcze w latach 80. XX w. był możliwy do od-nalezienia”. Nawet przypadkowe odkrycia ich lokalizacji, jak w 1993 r. na Tworylnem, nic nie zmieniają: dziś nawet te cmentarze z 1915 r., których lokalizację znamy – jak w Komańczy albo pod szczytem Chryszczatej – to zaledwie zaniedbane kopczyki, z jednym lub kilkoma krzyżami.
Za to w wielu miejscach, w lesie, można natknąć się na wspomniane tabliczki na drzewach. Albo kopce kamieni czy krzyże z patyków, postawione przez tych, którzy natknęli się na szczątki. Szlachetny gest – jednak rzadko kiedy krzyże czy kopce przetrwają dłużej niż kilka miesięcy (tabliczki trochę dłużej). Warunki atmosferyczne robią swoje.
Cmentarz Zaginionych Cmentarzy
Co można z tym zrobić? Przynajmniej dwie rzeczy. Po pierwsze: uporządkować miejsca, o których wiadomo, że są/były tam cmentarze – tak jak to zrobiono w Beskidzie Niskim. Po drugie: zbudować, gdzieś w Bieszczadach, coś na kształt gdańskiego Cmentarza Nieistniejących Cmentarzy (miejsca symbolicznego, utworzonego po 1989 r. ku pamięci tych cmentarzy Trójmiasta, które zniszczono po 1945 r. jako „niemieckie”). Z tą różnicą, że temu bieszczadzkiemu – będącemu symbolicznym miejscem pamięci o ofiarach sprzed stu lat – mogłoby towarzyszyć ossuarium. Każdy, kto w dawnym okopie znajdzie kości, mógłby je tu złożyć (dziś procedura związana z odnalezieniem szczątków jest tak skomplikowana, że mało kto decyduje się to zgłosić).
Brakuje też bazy danych o mogiłach. Czyli miejsca – jeśli nie ośrodka dokumentacji, to choćby strony internetowej – gdzie można by przynajmniej zgłosić lokalizację mogił. Aby w jednym miejscu zgromadzić informacje na ich temat. Gdyby kiedyś udało się zacząć budowę (odbudowę) bieszczadzkich nekropolii, takie informacje ułatwiłyby żmudne poszukiwania terenowe szczątków przenoszonych na nowy cmentarz.
Tak czy inaczej: bieszczadzki Cmentarz Nieistniejących (czy raczej: Zaginionych) Cmentarzy byłby więcej niż symbolem.